Rankiem ruszyliśmy na podbój Koktebela, który oprócz tego, że jest stosunkowo przyjemnym orientalno-tatarskim, i co za tym idzie pełnym turystów, kurortem, ma niesamowitą lokalizację u podnóża rezerwatu geologiczno-przyrodniczego na terenie dawnego, wygasłego już, wulkanu Kara-Dag (ok 3 tys ha). Zaplanowaliśmy popołudniowo-wieczorne zwiedzanie rezerwatu, które jednak z różnych przyczyn zakończyło się na godzinnym rejsie łódką po Morzu Czarnym wokół wulkanu Kara-Dag, z obowiązkowym przepłynięciem przez Złote Wrota.
W miedzyczasie zwiedziliśmy koktebelską winnicę i skusiliśmy się na degustację i zakup kilku win, w tym pysznego Muscata. Dodatkowo Adam pochłaniał ogromne ilości kwasu chlebowego, który ja z kolei na Krymie spróbowałam po raz pierwszy i nie ukrywam, nazwa może i jest mało apetyczna, ale sam napój niezwykle orzeźwiający i smaczny.
Poprzedniego dnia gospodyni zdradziła nam, gdzie znajdziemy jedyną ponoć w okolicy piaszczystą plażę i tam postanowiliśmy się udać. Piasek, a raczej żwirek, rzeczywiście okazał się bardziej przyjazny niż ostre kamienie - poplażowaliśmy zatem jakiś czas. Dzień minął nam głównie na słodkim lenistwie i rozkoszowaniu się południowym słońcem.
Wieczorem ruszyliśmy w stronę Kijowa, trasą nieco inną niż ta, którą przyjechaliśmy, bo na Zaporoże. Po drodze żegnały nas piękne krajobrazy stepowego Krymu oraz zalewu oddzielającego półwysep od stałego lądu.
Noc spędziliśmy w Zaporożu, gdzie za cenę 130 UAH w przydrożnym motelu ugościła nas kolejna przesympatyczna Ukrainka.